Jak się dostać na japonistykę – historia Agaty
Dzisiaj gościnny post Agaty, uczennicy WSJJ, i to wciąż, pomimo że zdała na japonistykę! Mam nadzieję, że choć w części odpowie on na pytania tych z Was, którzy pytają się nas co zrobić, żeby się tam dostać. We wrześniu planujemy na naszym FB czat na żywo z Agatą, która będzie odpowiadała na Wasze pytania, także warto śledzić nasz profil. A póki co oddaję głos Agacie…
Cześć wszystkim, nazywam się Agata Krukowska i chociaż miałam być psychiatrą, to już niedługo zacznie się drugi rok moich przygód na japonistyce na Uniwersytecie Warszawskim!
Jak do tego doszło, że zamiast medycyny zdecydowałam się ostatecznie na kompletnie inne studia? Cały proces decyzyjny rozpoczął się już w sumie w moim wczesnym dzieciństwie. To właśnie wtedy pierwszy raz, nieświadomie, zetknęłam się z japońską kulturą – „moją ulubioną bajką”, czyli „Dragon Ball Z”. Niedługo potem do grona najchętniej oglądanych przeze mnie „kreskówek” dołączył m.in. „Król Szamanów” czy „Naruto”.
W gimnazjum dowiedziałam się, że wszystkie te tytuły mają wspólny mianownik, to anime.
Ta informacja rozpoczęła reakcję łańcuchową – zaczęłam sięgać po nieznane w polskiej telewizji serie, kupiłam pierwsze mangi, zainteresowałam się japońską muzyką, filmami i dramami, zaczęłam czytać różne artykuły o japońskiej kulturze oraz historii. Jednak przy wyborze liceum bardzo głupio uznałam, że powinnam się kierować moimi zdolnościami, nie zainteresowaniami i mniej więcej dlatego wylądowałam na mat-biol-chemie z zamiarem próby dostania się na medycynę.
W I klasie nie chciałam jeszcze rezygnować z tego planu, pomimo faktu, że szybko okazało się, że chociaż nie szły mi najgorzej, to absolutnie nie cierpiałam wszystkich moich kierunkowych przedmiotów. W II klasie w końcu postanowiłam znaleźć sobie jakąś odskocznię i tak trafiłam do Warszawskiej Szkoły Języka Japońskiego. Myślę, że to właśnie dzięki naszej szkole zdecydowałam, że chcę robić w życiu to, co lubię i postanowiłam spróbować dostać się na japonistykę.
Jednak taka zmiana planów wymagała ode mnie sporej odwagi.
Będąc w klasie, której celem było przygotowanie mnie na medycynę, czy jakąś inną biotechnologię, a nie na studia językowe, czułam się nieco na przegranej pozycji, biorąc pod uwagę fakt, że miejsc na japonistyce dziennej miało być tylko 20, a progi punktowe z ostatnich lat oscylowały w okolicach 90 punktów na 100 możliwych. Wizja konieczności poprawiania matury w następnym roku wydawała mi się wtedy całkiem realna.
W końcu postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę.
Już na początku III klasy udałam się do moich nauczycieli i poinformowałam ich, że przedmioty, które chcę zdawać w ramach matury rozszerzonej, to jedynie polski, angielski i matematyka. Moi profesorowie od biologii i chemii byli dosyć zdziwieni tą decyzją, ale ich późniejsza wyrozumiałość pomogła mi tak samo, jak dodatkowe zaangażowanie ze strony mojej polonistyki i anglistki. Jedyna strategia jaką przyjęłam podczas nauki, to ograniczenie przygotowań do matury z matematyki na rzecz tych z polskiego i angielskiego (przy rekrutacji wyniki z tych przedmiotów stanowiły kolejno 5, 20 i 75% wszystkich punktów). Uczyłam się z różnych repetytoriów, pisałam sporo wypracowań, które potem sprawdzała mi moja polonistka i przeczytałam kilka lektur potrzebnych na poziom rozszerzony, żeby znać jak najwięcej motywów literackich. Angielskiego (głównie słownictwa) uczyłam się natomiast z darmowych, edukacyjnych filmików na YouTubie i zwykłych podręczników szkolnych.
I dostałam się.
Matura wcale nie jest taka straszna! Wiem, że teraz, to łatwo mi mówić, ale naprawdę – wystarczy odrobina uporu i (w miarę ;3) systematyczna praca. Nie ma co się martwić, jaką klasę czy szkołę się wybrało, to tak naprawdę nie ma większego znaczenia – liczą się przede wszystkim własne chęci i determinacja!