← Wróć do listy artykułów

Japonia za grosze. Część 1. Wpis 1/2

Japonia za grosze. Część 1. Wpis 1/2

Dzisiejszy wpis będzie pierwszym z dwóch wpisów o tym, jak alternatywnie podróżować po Japonii i przez „alternatywnie” mam na myśli” inaczej niż zwykły turysta”. Nie, żebym miała coś do „zwykłych turystów”, standardowe zwiedzanie to świetny wstęp do poznawania danego kraju, ale z czasem chce się więcej, głębiej poznać daną kulturę. I do tego może Wam posłużyć właśnie wolontariat, o którym będzie dzisiaj mowa.

Wolontariat? To nie dla mnie…

Jeśli część z Was przechodzą ciarki na dźwięk słowa „wolontariat”, bo przecież nigdy nic takiego nie robiliście, nie macie doświadczenia, a w ogóle to przecież nie po to jedziecie na urlop, żeby dla kogoś pracować, to uspokoję Was – też miałam takie obawy i dzisiejsze spotkanie jest też częściowo po to, żeby je rozwiać, choć oczywiście, nie jest to rodzaj wyjazdu polecany osobom, które chcą mieć wszystko pod kontrolą, a przede wszystkim nie dla takich, które chcą leżeć na urlopie do góry brzuchem. Umówmy się – wolontariat to jest przygoda i trzeba mieć otwartą głowę, być elastycznym i dać coś z siebie.

Jeszcze jedna ważna rzecz – w tym wpisie omówię, jak spędzić pobyt w Japonii już będąc w konkretnym miejscu (u hosta/na workcampie). Będę opisywała miejsca, w których nie musicie płacić za nocleg czy jedzenie (pomijając wpisowe, ale o tym dalej), natomiast wszystkie koszty podróży, włącznie z dotarciem do samej Japonii, pokrywacie Wy. Jeśli interesuje Was, jak kupić tanie bilety lotnicze, zorganizować sobie tani transport czy noclego, zapraszam na mój live 13. czerwca lub na ten blog po tej dacie. Znajdziecie wtedy oddzielny wpis na ten temat.

A więc przejdźmy do konkretów!

Pracowałam w Japonii jako wolontariuszka 7 razy. Najdłuższy z moich pobytów  u danego hosta to 3 tygodnie, najkrótszy to tydzień. Korzystałam z dwóch organizacji. Pierwsza nazywała się NICE (skrót od Neverending International Workcamps Exchange), druga to WWOOF (Weekend Workers On Organic Farms).

Zacznę od tej pierwszej.

NICE

NICE jest japońskim NGO’sem, który organizuje na terenie całej Japonii tzw. workcampy. Preferuję angielską nazwę, bo „obóz pracy” źle się kojarzy. Są to zorganizowane pobyty z jakimś konkretnym celem np. wytyczenie szlaku w lesie czy zorganizowanie festiwalu. Polskim pośrednikiem NICE jest strona Stowarzyszenie Promocji Wolontariatu.

Warunki wyjazdu

Na workcamp mogą wyjechać osoby powyżej 18 roku życia. Uczestnictwo w workcampie kosztuje  – 350zł za workcamp do 4 tygodni, 700zł za dłuższy niż miesiąc i 1000zł za dłuższy niż 3 miesiące. Na workcampie macie zapewniony nocleg i wyżywienie. Wszystkie wydatki poza tym, pokrywacie z własnej kieszeni.

Zajrzyjcie na stronę workcamps.pl. Znajdziecie na niej dokładny opis każdego workcampu. Przy okazji – są one organizowane nie tylko w Japonii!

Praca jako wolontariusz umożliwia Wam poznanie mnóstwa ciekawych osób.

Gdybyście chcieli pojechać na taki workcamp, oto co musielibyście się zrobić:

  1. W wyszukiwarce projektów na stronie workcamp.pl należy wybrać odpowiadające Wam workcampy (nie jest powiedziane, że na wybrany workcamp Was przyjmą, więc lepiej od razu wybrać parę).
  2. Wypełnić i wysłać zgłoszenie (włącznie z listem motywacyjnym)
  3. Jeśli organizator workcampu będzie Wami zainteresowany, jego polski partner skontaktuje się z Wami – na tym etapie będziecie musieli uiścić opłatę wpisową

Uwaga! Dokładnie czytajcie opisy workcampów, często zdarza się, że wymagają one dodatkowej, poza wpisowym, opłaty płatnej w danej walucie już na miejscu. W przypadku Japonii zwykle jest to około 10 tys jenów, czyli 350zł.

Jakiego rodzaju prace wykonuje się na takim workcampie?

Naprawdę przeróżne i to jest wielka zaleta workcampów! Zaczynając od wyznaczania szlaków pieszych, zbieraniu grzybów (poważnie!), pomocy w organizowaniu lokalnego festiwalu, pracy w sadzie, na plantacji herbaty, a kończąc na nauczaniu angielskiego czy po prostu pracy wychowawcy na obozie dla dzieci. Pomyślcie tylko, pracować przy zbiorze zielonej herbaty w Japonii!

Jedną z opcji wolontariuatu jest praca na obozie z dziećmi

Wyszukiwarka na stronie pozwala na określenie kiedy i na jak długo chcecie jechać, możecie też zaznaczyć, jakiego rodzaju projekty Was interesują. Opis workcampów jest dość dokładny, aczkolwiek z moich notatek wynika, że w przypadku workcampu, na który ja wyjechałam, nie był wystarczający. Pominięto na przykład, że wśród dzieci, którymi miałam się opiekować, były dzieci niepełnosprawne umysłowo oraz dość istotny dla mnie fakt, że w budynku, gdzie mieszkali wolontariusze, nie było ciepłej wody!

Także zawsze warto dopytać się o szczegóły.

Warunki pracy

Warunki pracy też są opisane na stronie, generalna zasada jest taka, że wolontariusze pracują nie więcej niż 35 godzin tygodniowo i mają wolne weekendy. Z mojego doświadczenia wynika, że tu też warto się dokładnie dopytać, bo w przypadku  workcampu, na którym byłam, opiekowaliśmy się dziećmi od rana do wieczora, a potem do nocy były staff meetingi, na które sobie bardzo narzekałam, bo odbywały się one po japońsku, a wtedy mój poziom języka jeszcze nie umożliwiał mi zrozumienia choćby połowy tego, co było omawiane, więc tylko siedziałam wkurzona, że następnego dnia będę niewyspana (zdarzało się, że spotkania przeciągały się do północy).

Ale nie zniechęcajcie się, wydaje mi się, że po prostu taka opieka na obozie dla dzieci po prostu z definicji wymaga pracy 24h na dobę. Co oczywiście nie zaszkodziłoby ująć w opisie workcampu.

Pokrótce omówię, jak wyglądał mój pobyt na workcampie z NICE. Od razu zaznaczę, że było to dość dawno temu, w 2004 roku. Mam natomiast zwyczaj każdą dłuższą podróż spisywać dzień po dniu w oddzielnym pamiętniku, więc choć pamięć może zawieść, notatki na pewno nie 🙂

40 dzieci, 30 staffu – Kuromatsunai na Hokkaido

Workcamp, na którym byłam miał miejsce na wyspie Hokkaido, na obrzeżach niewielkiej miejscowości o nazwie Kuromatsunai. Był to obóz dla dzieci, a wybrałam go dlatego, że wydawało mi się, że opieka nad dziećmi to najłatwiejszy rodzaj pracy z dostępnych na workcampach. Haha. Bardzo się myliłam.

Obóz był ulokowany w dawnej szkole podstawowej. Swoją siedzibę miała tam Buna no Mori Shizen Gakkou, organizacja pozarządowa, której obszarami działania są (bo wciąż istnieje) edukacja oraz przyroda. Częścią jej działalności jest organizowanie właśnie obozów dla dzieci. Dzieciaki mają wtedy możliwość doświadczenia przyrody w pełnej krasie: wspinają się po górach, budują kryjówki w lesie, budują tratwę i spływają nią po rzece itp. Taki dziecięcy survival.

Jedną z „atrakcji” obozu byliśmy my – zagraniczni wolontariusze. Była nas trójka – Christa z Austrii, Jin z Korei i ja.

Całego staffu obozu, oprócz naszej trójki, było co najmniej 30 osób, w tym około 10 wolontariuszy, wliczając naszą trójkę. Wolontariusze mieszkali niewielkim w budynku tuż obok szkoły. Pokoje były wieloosobowe, podzielone według płci, z piętrowymi łóżkami i osobną łazienką na każdy pokój.

Naszym zadaniem było organizowanie dzieciom czasu spędzanego na miejscu, czyli tego, gdy nie były „w terenie”. Polegało to na tym, że około 40 dzieci została podzielona na 5 grup, każdej z grup zostali przydzieleni 3 wolontariusze, Japończycy i obcokrajowcy. I w tych grupach się organizowaliśmy.

Do dyspozycji były szkolne klasy i sala gimnastyczna, więc a to bawiliśmy się w berka, a to w jakieś słowne gry. Każdy wolontariusz z zagranicy miał też przygotować w trakcie obozu dzień swojego kraju, podczas którego przedstawiał w bardzo podstawowy sposób, gdzie jego kraj się znajduje, jakim językiem się mówi itp. Tego dnia trzeba też było na obiad ugotować potrawę ze swojego kraju.

Generalnie tego typu zajęcia nie stanowiły większej trudności. Gorzej było z aktywnościami poza szkołą. Być może uznacie, że narzekam, ale wynika to częściowo z faktu, że byłam wtedy 19-letnią dziewczyną, niespecjalnie wysportowaną i zdecydowanie niegotową psychicznie, jak i fizycznie, na różne ekstrema, jakie były zaplanowane.

A więc na przykład jednym z punktów programu był 40 km marsz od jednego krańca wyspy Hokkaido do drugiego. Akurat miejsce, gdzie znajdował się nasz obóz, było najwęższym miejscem na Hokkaido. Świetny powód, żeby tego samego dnia zobaczyć jednocześnie Pacyfik i Morze Japońskie, prawda?

Nie muszę chyba pisać, że nie było łatwo. Wystartowaliśmy znad Pacyfiku o 8:00 rano. O dziwo zdecydowana WIĘKSZOŚĆ dzieci ukończyła samodzielnie marsz, a były tam nawet szkraby w wieku 8-9 lat! To był zdecydowanie najbardziej ekstremalny wyczyn w moim życiu, ale cóż, może moje życie nie obfituje specjalnie w jakieś ekstrema 🙂

Inną przygodą było „wyzwanie” mojej grupy. Pod koniec obozu wszystkie grupy miały sobie zaplanować wyzwania (w sensie dzieci je planowały). No i nasza wymyśliła, że zdobędzie 8 gór w 3 dni. Oczywiście wiązało się to z tym, że każdego dnia biwakowaliśmy w innym miejscu = wszystko włącznie z namiotami i jedzeniem trzeba było ze sobą nosić.

Jeśli nie rozumiecie jeszcze rozmiaru mojej rozpaczy, to dodam, że Japończycy wspinają się po górach jak kozice, co poświadcza choćby prof. Jolanta Tubielewicz w książce „Japonia. Zmienna czy niezmienna”. A ja miałam iść z piątką buzujących męskimi hormonami nastolatków, którzy hasali po tych górach jak kozice z 20kg plecakami!!! Przeżyłam, ale z mojego pamiętnika wynika, że każdego dnia rozważałam zrejterowanie.

Żeby nie było, były też miłe chwile – co 3 dzień jeździliśmy do gorących źródeł. To chyba „w zamian” za to, że nie było ciepłej wody na miejscu. Dzieci były urocze – bardzo się starały ćwiczyć z nami angielski, dawały nam prezenty i laurki, a w dzień wyjazdu otrzymałam parę listów pożegnalnych. Oczywiście były dni wolne od opieki nad dziećmi, dni gdy nic się nie robiło, bo za oknem pada, a wszystkie ekstremalne przygody wspominam teraz z rozrzewnieniem.

To była również prawdziwa szkoła przetrwania – odnaleźć się w zupełnie nowym, nieznanym środowisku, gdzie na 30 staffu była nas tylko trójka obcokrajowców, na dodatek cała reszta ewidentnie nie była na tym obozie po raz pierwszy, więc wszyscy wiedzieli „co i jak” i zagraniczni wolontariusze czasami zostawali pozostawieni sami sobie, tj. jeśli nie rozumiałeś po japońsku, co właśnie zostało ustalone, to dopóki kogoś nie złapałeś, żeby ci wyjaśnił, nikt nawet nie zauważył, że nie wiesz co masz robić.

Generalnie, jakbym miała dać Wam rady co do uczestnictwa w workcampach, brzmiałyby one następująco:

  1. Przeczytaj dokładnie opis danego workcampu.
  2. Zastanów się, czego w tym opisie nie ma, a co chciałbyś wiedzieć i zapytaj się o to.
  3. Jeśli nie wiesz, o co zapytać, dobrym rodzajem pytania byłoby „Na jakie trudności powinienem się przygotować?” lub „Jakiego rodzaju trudności napotykali poprzedni wolontariusze?”
  4. Dokładnie dopytaj się ile godzin dziennie i od której do której masz pracować. Ustal wcześniej dni wolne, jeśli ich potrzebujesz.
  5. Nigdy nie zakładaj, że dla organizatorów oczywiste jest to, co jest oczywiste dla Ciebie. To inna kultura, inny kraj, inni ludzie o innych niż Twoje priorytetach.

Kolejna część wpisu o drugiej organizacji, WWOOF, już wkrótce!

A co Wy myślicie o takiej formie spędzenia czasu w Japonii? A może ktoś chciałby się podzielić swoimi doświadczeniami?

Skontaktuj się z nami

zapisy@wsjj.pl - zapisy/zapytania o kursy
kontakt@wsjj.pl - cała reszta :)

534 034 437 (pon-pt, w godz. 9-14)